,
Tak jak co dzień wchodzę do naszej kaplicy Świętej Rodziny. Wokoło pusto i cicho. Półmrok otacza wszystko. Tylko
przy tabernakulum - gdzie jesteś, mój Panie - pali się mała wieczna lampka. Znak, że jesteś tu zawsze i czekasz na każdego z nas.
Spoglądam do góry i widzę krzyż. Duży drewniany i ciężki. Niedługo będzie zasłonięty fioletem. To on, Panie, i wszystkie moje grzechy towarzyszyły Ci w drodze na Golgotę. To pod ich ciężarem upadałeś i raniłeś swoje święte Ciało. To każdy mój grzech, jak cierniowy kolec w Twojej koronie, którą założyli Ci na głowę żołnierze, ranił Cię głęboko. A święta Twoja Krew spływa po twarzy mieszając się z potem trudu drogi na Górę Zbawienia. To ja w swojej słabości i grzeszności przybijam Cię do krzyża na szczycie tej góry…
Spoglądasz, Jezu, na mnie z wysokości krzyża, a w Twoich oczach nie widzę nienawiści czy żalu, ale Miłość. Wielką
i nieskończoną Miłość. I przypominam sobie Twoje słowa: „Nikt nie ma większej miłości od tej, gdy ktoś życie swoje oddaje za przyjaciół swoich” (J 15, 13).
I taka myśl… Czy ja spoglądam z miłością na moich bliskich, gdy ranią mnie w codzienności? Czy szybko wybaczam im słabość? Czy dla nich jestem gotowa na ukrzyżowanie moich „oczekiwań”?
Umarłeś, Jezu, w cierpieniu i bólu, abym ja mogła żyć.
Ocieram łzę płynącą po policzku… A w głowie słyszę słowa pięknej piosenki, którą kiedyś słyszałam: „Nie płacz, to tylko krzyż, przecież tak trzeba. Nie drżyj, to tylko miłość, jak rana w przylepce chleba.”
Pomóż mi, Jezu, być jak Ty. Patrzeć z miłością na każdego człowieka, szczególnie tego, z którym łączą mnie trudne relacje. Naucz mnie Miłości tak wielkiej, jak Twoja...
pl